czwartek, 18 października 2012

Z pamiętnika młodego farbiarza - część 3: eksperymentatorium, czyli Dzwoneczek.

Panie i panowie, obiekt na zdjęciu poniżej może nie wygląda zbyt okazale, ale powstał w wyniku połączenia aż trzech moich eksperymentów. Pseudo robocze: Dzwoneczek


Eksperymenty były zaś natury farbiarsko - włókienniczej.

Zaczęło się zaś od...

Zaczęło się od farbowania i tego, że zaczęłam się ostatnimi czasy zastanawiać, których barwników RZECZYWIŚCIE używano we wczesnym średniowieczu. Albowiem eksperymentowanie z kolorami jest ciekawe, ale człowiek zaczyna się czasami zastanawiać, które z tych fajnych roślinek dających ładne kolorki rzeczywiście miały zastosowanie farbiarskie? Uprzedzając pytania - póki co, do jakichś szalenie konstruktywnych wniosków nie doszłam, ale grzebiąc po różnego rodzaju mądrych knigach, trafiłam na informację o przytulii. Otóż, według Thora Ewinga (a dokładnie tego, co zapisał w "Viking Clothes" w rozdziale o kolorach, strona 156, jakby kto był ciekaw) Skandynawowie czasów wczesnego średniowiecza czasami, zamiast importowanej marzanny, wracali do tradycji sięgającej jeszcze wędrówek ludów i używali do farbowania roślinki zwanej Galium Boreale. Czyli, po polsku: przytulii północnej (tą techniką pofarbowano między innymi tkaniny z Mammen uważane za pokrycia poduszek). Oczywistą rzeczą jest, że od czasu pozyskania owej informacji, ruszyłam na poszukiwania roślinki wyglądającej jak to:

Źródło: http://www.atlas-roslin.pl/

No i tu się pojawiły schodki. Zamiast przytulii północnej (chociaż niby całkiem powszechnie występująca) natrafiłam na jakieś dziadostwo o sporo drobniejszych kwiatkach, liściach niby podobnie ułożonych, ale mniejszych... Ta roślina? inna? Najbardziej prawdopodobne wydawało się, że to któraś z innych odmian przytulii, których W Polsce jest od groma i trochę.

Nie wiedziałam, jaki będzie efekt, ale postanowiłam zaryzykować. Narwałam w każdym razie owego czegoś i zaczęłam się bawić.
Samo zielsko nie wyglądało szczególnie obiecująco, ale miało ładne, czerwonawe korzonki i kłącza... Usiadłam zatem nad stertą hipotetycznej przytulii z nożyczkami i zaczęłam te korzonki wycinać.

Potem standardowo: wełna powędrowała do moczenia razem z ałunem, a zielsko do wody i na palnik. Podgotowywałam toto parę godzin i z zainteresowaniem obserwowałam, co tam się w garnku dzieje. A działy się rzeczy ciekawe. Bo na początku (mniej więcej przez pierwszą godzinę) ciecz w garnku istotnie zaczęła przybierać kolor rdzawopomarańczowy. Zaczęłam więc zacierać łapki i już się cieszyć na myśl o ultrahistorycznej czerwonej wełence. W pewnym momencie jednak substancja w garze - doprawdy, pojęcia nie mam czemu - zdecydowała się zmienić kolor. Na żółty.

Trochę mnie to podłamało. Machnęłam ręką na eksperyment i dorzuciłam do gara oprócz korzeni także zielsko (na zasadzie "zobaczmy co się stanie") Barwnik zintensyfikowal kolor. Zrobił się kurczaczkowy. O taki o:



Naturalnie i tak go wykorzystałam.
W tym momencie proszę wrócić do zdjęcia Dzwoneczka i rzucić okiem na paski w kolorze...hm...różowo-brunatnym? To jest właśnie rezultat końcowy eksperymentu nr 1.

Eksperyment nr 2, czyli wełna zielonkawa, wziął się z lekkiej zazdrości. Zazdrości inspirowanej tym oto postem gdzie pewna pani uzyskała farbowaniem roślinnym prześliczne zielenie. O ile mi na to słaby niemiecki pozwolił doczytać - za pomocą szałwi.

Stwierdziłam, że też tak chcę. Pani, z tego co się zorientowałam, używała świeżej szałwi, ja natomiast dysponowałam suszoną. Ale cóż, i tak byłam ciekawa rezultatów. Kolorki jak widać, nie wyszły oszałamiająco jaskrawe - natomiast jest to całkiem przyjemny odcień miętowej zieleni.
Mimo wszystko i tak kusi mnie ten intensywniejszy zielony i na pewno będę kiedyś walczyć z większą ilością świeżej szałwi.

Jeśli chodzi zaś o eksperyment nr 3: nowy ścieg! To znaczy: wreszcie opanowałam splot naalbindingowy zwany Oslo.
Może "opanowałam" to za duże słowo: samego splatania nauczyłam się bez większych problemów, ale nieco zaskoczyły mnie właściwości ściegu. Zaplanowałam sobie czapkę jak na mnie, może ciut luźniejszą. Bawiąc się do tej pory Yorkiem, uznałam, że nieco większy od mojej głowy obwód pierwszego rządku wystarczy.
No i nie wystarczył oczywiście. Pierwsze rzędy, zamiast lecieć ładnie i równolegle, zaczęły się zastraszająco zwężać. Dopiero potem uzyskałam mniej więcej jednakową szerokość...ale do tego czasu obwód zwęził się już do tego stopnia, że czapka pasowała nie na mnie, tylko na niezbyt wyrośnięte niemowlę.
Nauczka na przyszłość: zacząć dłubać od węższego końca. Ewentualnie dodawać oczka do pierwszych rzędów.
No i swoją drogą, jeśli ścieg ma takie właściwości, wcale się nie dziwę, że sławna rękawica z Arnheiðarstaðir (X wiek, Islandia) wygląda, jak wygląda:

Źródło: http://make.is/votturinn/

Jak się okazuje, nie trzeba jakoś specjalnie się starać o rozszerzenie rękawu - samo wychodzi :)

4 komentarze:

  1. Hejka
    Pozwolę sobie nieco podpowiedzieć.
    W przypadku marzanki to co jest w garze to stanowczo za mało surowca. Ja przyjmuję sobie zwykle, nieco upraszczający co prawda, przelicznik że używamy minimalnie takiej samej ilości surowca świeżego, co barwionego materiału. O ile w przypadku barwników chemicznych, najlepiej jest dokładnie doposowywać ilość barwnika do wagi to w przypadku naturalnych lepiej wziąć więcej i tworzyć paletę, czyli po barwieniu zasadniczym robić kolejne do wyczerpania roztworu lub cierpliwości ;-)
    A apropos zielonego to polecam liście brzozy z dodatkiem ałunu i miedzi. Wychodzi z nich piękna paleta od lekko seledynowego do bardzo ciemnej oliwki. Prawdziwy zielony (tzn zieleń czysta jaką znamy dzisiaj z fabryk) to niestety efekt podwójnego farbowanie urzetem (indygo) i rezedą i jest nieosiągalna w naszych warunkch innymi sposobami. :-)
    Poszukaj sobie na necie książki Pani Tuszyńskiej - tam jest mnóstwo receptur a także bardzo dobrze opracowany dział o podstawach (choć jest kilka błędów).
    pozdrawiam i życzę powodzenia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    No i nabrałam ochoty na kolejne eksperymenty :) Z przytulią na razie dam sobie spokój, bo odcinanie tych maleńkich korzonków to masakra... Przyjmując proporcję 1:1 nawet na maleńki motek musiałabym ciachać nożyczkami kilka godzin. Ale z liśćmi brzozy chętnie się pobawię.
    Jeśli chodzi o intensywną zieleń też się spotkałam z opiniami że to baardzo ciężko uzyskiwalny barwnik - dlatego tak mnie zainteresowały motki z tego zdjęcia: http://1.bp.blogspot.com/-BLS175reaxU/TdkRVhL_YDI/AAAAAAAABiI/lx9kgEy-LPg/s1600/2011-05-21-Purpursalbei.jpg Może nie jest to jakieś specjalnie jaskrawe, ale na pewno intensywniejsze, niż ja uzyskałam do tej pory.
    I teraz zastanawiam się, czy kolory były podkręcone jakąś chemią, o której nie doczytałam/nie było o niej wzmianki.
    A co do książki p. Tuszyńskiej - mam, czytuję :) Inna sprawa, że czasem nie doczytuję...:P
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No niestety trzeba tego naciachać mnóstwo. Ale fajnie że w ogóle coś udało ci się wyciągnąć z tej przytulii - ja nie znalazłam ani jedn,ej chociaż też szukałam. Do prób polecam ci marzannę barwierską - raz na jakiś czas można ją kupić na allegro, sprzedaje ją Herbapol Kraków. Niestety w tym roku był taki bum na barwierstwo, że wszystko szybko wykupili, więc na wiosnę po prostu trzeba pilnować czy mają nową dostawę. W tym roku kosztowała 28zł/kg suszu ale jest cholernie wydajna i starcza naprawdę na długo. To jedyne znane mi źródło tej rośliny, poza zagranicznymi. Ale efekty są spektakularne :D
    Co do kolorów jakie pokazałaś na zdjęciach to spokojnie wyszły mi podobne z liści brzozy. Kwestia dodania właściwych odczynników, we właściwym momencie :) Ja je robilam na ałunie i miedzi. Jeśli chcesz ciemniejsze kolory to trzeba się jeszcze pobawić z żelazem. Stymże raczej ciężko to uzyskać metodami historycznymi, czyli wrzucając miedziany złom, lub zardzewiałe gwoździe. Pewnie się da, ale wymaga dużego doświadczenia i wyczucia. Ja stosuję odczynniki: ałun (siarczan glinu), siarczan miedzi i siarczan żelaza. Polecam na początek bo łatwiej wtedy "wyczuć" co kiedy dorzucić :)
    Te zielone to są tzw odcienie - mają poblask seledynowy lub lekko oliwkowy. Natomiast żeby zrobić taką prawdziwą żarówiastą zieleń bilardową, musisz mieszać żółć z błękitem. Niestety czasem ciężko to wytłumaczyć ludziom, którzy się upierają przy swoim i sobie kupują takie tkaniny. To był najdroższy kolor razem z niebieskim i czystą czernią, gdyż wymagał "zepsucia" błękitu i podwójnego farbowania. A już sam niebieski jest masakryczny do uzyskania...

    OdpowiedzUsuń
  4. Do farbowania wełny na zielono powinien się nadawać piołun. Kiedyś miał m.in. takie zastosowanie.

    OdpowiedzUsuń