piątek, 24 maja 2013

Okruszek z II ISM, czyli runiczna magia miłosna

Konferencja, konferencja i po konferencji. II Interdyscyplinarne Spotkania Mediewistyczne za nami. Nie byłam niestety na wszystkich upatrzonych wystąpieniach, ale te, na które dotarłam, wspominam bardzo miło, zwłaszcza Słowiańskie gliniane pisanki-grzechotki. Zabawki czy przedmioty związane z magią? Agnieszki Łukaszyk. Szczególnie podobało mi się, że Agnieszka nie ograniczyła się do części teoretycznej, ale sama przeprowadziła eksperymenty wypału i szkliwienia pisanek, z czego również zdała relację w trakcie referatu. Od razu pojawia się więcej materiału do przemyśleń. Archeologia eksperymentalna to jest to! :)

Ja zaś, jak już wspomniałam dawno temu na blogu, opowiadałam trochę o wczesnośredniowiecznej skandynawskiej magii miłosnej. Całość w formie pisanej pojawi się być może w publikacji pokonferencyjnej, natomiast nie mogłam sobie darować wykrojenia z referaciku pewnego smakowitego kawałka i wrzucenia go tutaj w nieco zbeletryzowanej formie. A otóż i ów kawałek:

W Skandynawii epoki Wikingów jednym ze sposobów na zdobycie czyjegoś serca była magia runiczna. Runy, alfabet wielce praktyczny, stosowano od pierwszych wieków naszej ery do składania różnych napisów o treści i  codziennej i bardziej niezwykłej. Z czasów Wikingów zachowało się wiele dowodów na wiarę w przydatność futharku do zabiegów magicznych. Stosowano i sekwencje run i pojedyncze znaki.

Magia runiczna we wszelkiej postaci bywała przydatna. Kiedy zawodziły piękne szaty, podarunki i gładkie słówka, niechciany zalotnik mógł złapać za nóż lub inne ostre narzędzie i wyryć stosowne znaki. Najbardziej rozbudowane, znane nam runiczne zaklęcie o treści miłosnej, mimo iż pochodzi z XIV wieku (powstało ok. 1380 – 1390 r.) to jednak korzeniami tkwi jeszcze w czasach przedchrześcijańskich:

środa, 1 maja 2013

Dlaczego czerwony rządzi, czyli jeszcze o kolorach

Jakiś czas temu skrobnęłam na niniejszym blogu notkę o barwieniu tkanin we wczesnym średniowieczu. Farbowanie okazało się jednym z tych tematów, który wciąga jak bagno. Przeprowadziłam trochę eksperymentów z naturalnymi kolorami, przegryzałam się przez książki, artykuły, posty na blogach... W pewnym momencie tej zabawy poczułam jednak pewien mur. Opór, przeszkodę. I żeby go przełamać, musiałam oderwać się od historii, archeologii i chemii, a zanurzyć w głąb etnologii i teorii barwy.
O co chodzi? Problemem są kolory. Te kolory, które znamy z wykopalisk, analiz chemicznych, te, których statystycznie najczęściej używano. A pytanie, które mnie zaczęło nękać, brzmiało: dlaczego te, a nie inne?

Jeśli interesuje Was, moi drodzy Czytelnicy, farbowanie naturalne (a prawdopodobnie w jakiś sposób interesuje, skoro trafiliście tutaj), wiecie zapewne, że paleta barw, którą da się uzyskać z roślin (ewentualnie drobnych bezkręgowców) znanych na terenie Europy we wczesnym średniowieczu, jest ogromna. Jeśli dodać do tego proste odczynniki i zaprawy chemiczne możliwe do uzyskania w owych czasach, mamy do dyspozycji całe koło barw, wszystkie kolory tęczy. Można przebierać: żółcie, brązy, fiolety, pastele... A tymczasem, nieważne, czy zainteresujemy się Opolem z XI - XIII w., czy Danią i Norwegią z czasów wikingow, w czołówce jest zawsze czerwony. Owszem, w krajach germańskich w paragon wchodzi jeszcze niebieski, lecz gdyby zebrać zbiorcze dane dla całej Europy tego okresu, wysoce prawdopodobne jest, iż pierwsze miejsce wśród kolorów odzieży przypadłoby czerwonemu.

Wyruszyłam zatem na wędrówkę w głąb ksiąg, ja i moje "dlaczego".