środa, 11 grudnia 2013

Tęcza Średniowiecza: fioletowy

Panowie i panie, wracam do zabawy kolorkami. Tym razem w bardziej zorganizowanym i mniej chaotycznym wydaniu, albowiem kolorki są mi potrzebne do mojej pracy na studia (Feima vs licencjat z archeo, podejście kolejne).

Fioooleet!

"Tęcza" jest hasłem roboczo-marketingowym, nie gwarantuję, że przerobię wszystkie kolory z widma, ani że zrobię to po kolei. Ale zamierzam farbować jak najwięcej i jak najlepiej :)

Na dobry początek: fioletowy.

Weronika Tuszyńska w swoim poradniku-biblii "Farbowanie barwnikami naturalnymi" proponuje uzyskanie fioletu poprzez dwukrotne farbowanie: na niebiesko i czerwono (np. za pomocą indygo i marzanny). Możliwość ta jest dosyć kusząca, lecz zostawiłam ją sobie na czasy, gdy zdobędę nieco większą wprawę, a na razie zdecydowałam się na opcję sporo łatwiejszą, tańszą, i bardziej dostępną (zarówno współcześnie jak i najprawdopodobniej we wczesnym średniowieczu). Farbowałam jagodami czarnego bzu. To wdzięczny barwnik, daje fiolet łatwo uzyskiwalny nawet dla początkujących. Miałam już z nimi trochę do czynienia, co udokumentowałam we wpisie tutaj.
Czarny bez jest roślinką dostępną w interesującym mnie czasie i miejscu (Opole i Wrocław, wczesne średniowiecze), co mogłam sobie sprawdzić w spisie Melanii Klichowskiej ("Materiał roślinny z Opola z X - XII w." w: "Materiały Wczesnośredniowieczne", t. IV, Warszawa 1956 r.)

Jagody zebrałam na początku października: było mocno dojrzałe, ale jeszcze nie wysuszone. Ok. pół kilo surowca wrzuciłam do 1,5 l wody (prosto z wrocławskich kranów), lekko go rozgniatając.

Czy to otchłań piekielna? Nie, to garnuszek Feimy :P

O tej samej porze zanurzyłam w wodzie to, co chciałam zafarbować (ok. 100 g wełny z owcy górskiej, próbki ręcznie przędzionej wełny z owcy norweskiej i mały kwadracik lnu).

Po mniej więcej dobie zaczęłam podgrzewać wodę z bzem, starając się, aby była gorąca, ale nie zawrzała (nie udało mi się to do końca). Po 20 minutach wyłączyłam gaz, pozwoliłam wywarowi nieco ostygnąć i przecedziłam go.

A oto mój barwnik: intensywny, purpurowy kolor (ale nie łudźcie się, tak pięknie to nie będzie)

Po dalszych 40 minutach wrzuciłam przygotowane materiały i podgrzewałam godzinę. A potem zostawiłam do stygnięcia: stało sobie tak i stało...Póżnym wieczorem, po jakichś 4 godzinach wyjęłam wszystko, wypłukałam w wodzie z octem (2 łyżki na 1,5 l wody) i zostawiłam do suszenia.
A oto rezultaty moich poczynań (część wełny już zabrana i przerobiona):

Po lewej: próbki niefarbowane (u góry len, u dołu szara wełna z owcy "od górali" i biała z owcy norweskiej) - po prawej w tym samym porządku farbowane. 
Len zgodnie z przewidywaniami złapał kolor bardzo słabo - za to wełenki zafarbowały się na ciepły, ciemny fiolet, niestedy trochę wpadający w brunatny.

A na co przetworzyłam wełenkę, widać poniżej :)

Ścieg Mammen, 100% owcy "od górali". Zielone fragmenty to wełna farbowana zielem skrzypu, szare - wełna niefarbowana.

Fiolet na razie jest dosyć wyrazisty. Minęły dwa miesiące od farbowania, ale ten czas motki sobie przeleżały spokojnie w mojej torbie z wełną. Jak udowadnia praktyka, kolor uzyskiwany w ten sposób niestety szybko blaknie: mój kaptur z ufarbowanej bzem wełny, początkowo intensywnie fioletowy, po sezonie użytkowania przybrał kolor jasnoszary. To kwestia związków chemicznych odpowiedzialnych za kolor: antocyjany, bo o nich mowa, są dosyć nietrwałe i rozpadają się m.in. pod wpływem tlenu. Niekorzystnie na nie działa także zbyt wysoka temperatura (dlatego należy uważać podczas farbowania, żeby nie zagotować wywaru, bo zamiast ładnych fioletów można uzyskać odcienie bardziej brunatne). Z kolei zbyt niska niekorzystnie wpływa na intensywność zabarwienia. Cóż, trzeba samemu poeksperymentować z optymalną temperaturą. Z moich kolorków nie jestem do końca zadowolona, ale będę walczyć dalej :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz