Ostatnimi czasy mocno zaniedbałam bloga. W przygotowaniu leżą kolejne posty, na regale zalegają kłębki nowo farbowanych wełenek, ale wciąż nie mam ochoty/czasu/weny żeby się nimi zająć. Melancholię, ból istnienia, lenia w rzyci, itepe ogarniające mnie dziwne stany ducha leczę sobie, bawiąc się wrzecionem.
W ramach pielęgnowania bloga tudzież bezczelnego chwalipięctwa prezentuję ostatni urobek. Urobek w duchu 100% true ultras viking, bo wełenka jest z owcy norweskiej (rasy ponoć staaarej), przędziona na wrzecionku, zwijana na motowidle, będącym kopią tego z pochówka z Osebergu, i do tego na koniec farbowana marzanną.
Najbardziej cieszę się jednak z dwóch rzeczy: tego, że udało mi się uprząść dosyć równą nitkę, oraz tego, że ma już ona wartość użytkową, bo wytrzymuje dosyć duże naprężenia (w ramach testu zrobiłam z niej straszliwie brzydką krajkę, której na niniejszym blogu nie prezentuję w trosce o wrażliwość estetyczną Czytelników).
A poniżej foty urobku, narzędzi i procesu produkcyjnego:
Stan startowy w pigułce: owcze runo i garść marzanny |
Nitka in progress |
Nitka na szpanerskim motowidle (tak, wiem, ekscytują mnie dziwne rzeczy :P) |
Takie, o, cienkie :) |
Stan po farbowaniu: kolejna próba osiągnięcia Czerwieni Doskonałej |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz