wtorek, 4 września 2012

Z pamiętników młodego farbiarza - część 1: czarny bez

Późne lato i wczesna jesień to chyba najlepsza pora na zabawę kolorkami. Paleta, jaką można osiągnąć farbowaniem roślinnym mocno mnie ostatnio fascynuje, a w moim garze lądują coraz to nowe rośliny - z rezultatem rozmaitym. Tym razem postanowiłam poeksperymentować z fioletem.
Wybrałam się zatem na polowanie. Obiektem łowów był sambucus nigra, czyli po prostu czarny bez.
Ogólny portret poszukiwanego (foto moje)


Poszukiwany w zbliżeniu (foto: wikipedia.pl)

Nazbierane w obfitości owocki wrzuciłam do gara, rozgniotłam na miazgę i zalałam wodą. Następnego dnia wrzuciłam dwa motki przędzy wełnianej i koc (cudowną wełnianą zdobycz prosto z wrocławskiego ciuchlandu). Moczyło się toto radośnie cały dzień... i noc... i następny dzień... Od czasu do czau włączałam palnik pozwalając, aby całość pobulgotała trochę.

Po owych zabiegach (ani dokładnego czasu trwania, ani ścisłej temperatury wody podać nie jestem w stanie) wydłubałam z gara i przędzę i tkaninę. Po czym dobitnie przekonałam się, dlaczego odpowiedni rozmiar gara jest tak ważny.
 
Na moim pięknym kocu wyszło bowiem coś, co z braku lepszego określenia można określić jako abstrakcja. Złapał kolor bardzo nierówno, było na nim mnóstwo zacieków i plam. Koc w garnku był widaćzbyt mocno zgnieciony i upchnięty tak, że barwnik nie miał specjalnie szans dotrzeć równomiernie do wszystkich miejsc. Przez chwilę mignęła mi myśl o sprzedaży tego fanta jakiemuś miłośnikowi sztuki nowoczesnej, ale po namyśle postanowiłam jednak kocyk ratować.
Ponieważ nie miałam widoków na zdobycie osiemdziesięciolitrowego gara, musiałam sobie poradzić inaczej.

Wrzuciłam koc do wanny i zalałam całość podgrzanym barwnikiem. Miałam nadzieję, że temperatura i czas naprawią spustoszenia.

Kocyk w wannie - płukanie po farbowaniu

Na szczęście się udało - chociaż kolor nie wyszedł zbyt intensywny, to jednak materiał ufarbował się mniej więcej jednolicie.

Na zdjęciu poniżej foto końcowego rezultatu (obok, dla porównania, koc niebarwiony). Zamiast pożądanego intensywnego fioletu wyszedł dosyć blady odcień, na pograniczu z szarością. Jest to chyba wina zbyt niskiej temperatury farbowania.


Rzućcie zresztą okiem na przędzę, która mogła leżeć w gorącym barwniku wiele godzin, jak bogowie przykazali:


Wniosek? Albo wymyślę, w jaki sposób utrzymać wysoką temperaturę w wannie, albo jednak będę musiała sobie sprawić Bardzo Wielki Gar.

P.S. Oprócz Bardzo Wielkiego Gara zaczęłam też poszukiwać informacji, czy w średniowieczu w ogóle używano bzu do farbowania (niepotwierdzone internetowe źródła donoszą, że sama roślina i owszem, była znana wonczas w Europie). Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?

3 komentarze:

  1. a czy takie farbowanie jest trwałe?

    OdpowiedzUsuń
  2. Gar nie musi być bardzo wielki - tylko trzeba intensywnie mieszać, szczególnie zaraz po włożeniu tkaniny. No i dobrze jest ją namoczyć przed barwieniem, to równiej łapie kolor :) Bez podgrzany do takiego "mrygania" naparu łapie mocniej :]
    Swoją drogą muszę jeszcze sprawdzić coś o czym mi Lotgar kiedyś opowiadał, czyli barwienie bzem zupełnie na zimno - podobno wychodzi niebieskawy bardziej niż fioletowy.

    OdpowiedzUsuń
  3. -> Gocha - to zależy od tego, czym się pofarbowane rzeczy potraktuje :) mojemu kapturowi, farbowanemu rok temu czarnym bzem, nie zaszkodził cały sezon wyjazdów, ale głupio uprałam go w proszku do prania i momentalnie zrobił się szary :/

    -> Olof - właśnie robię kolejne podejście do farbowania koca w garze :) Mam nadzieję, że z namoczeniem i mieszaniem jakoś się uda.
    Jeśli chodzi o kolorki czarnobzowe - mam szczery zamiar pobawić się z farbowanie sokiem z dodatkami różnych substancji (z moich eksperymentów kuchennych wynika, że sok z czarnego bzu zachowuje się trochę jak lakmus).

    OdpowiedzUsuń